Lech Poznań to kawał historii polskiej piłki nożnej. To zarówno wielkie triumfy, piękne mecze w europejskich pucharach z wielkimi europejskimi firmami, jak i trudniejsze momenty. W piątek, 19 marca świętować będziemy 99. urodziny "Poznańskiej Lokomotywy". W tym tygodniu zapraszamy na naszej stronie na cykl tekstów dotyczących wydarzeń historycznych. W trzecim odcinku o tym, jak Kolejorz w 2002 roku wracał po dwuletniej banicji do ekstraklasy.
Był 13 kwietnia 2002 roku. Kolejorz podejmował Orlen Płock, sędzia w drugiej połowie podyktował rzut karny dla gospodarzy. Do piłki podszedł Piotr Reiss, jego strzał bramkarz odbił, ale był bezradny wobec dobitki Ryszarda Remienia. Skromne prowadzenie 1:0 utrzymało się do końca i kibice mogli zaśpiewać: "Ekstraklasa znów jest nasza!". Warto w tym momencie przytoczyć anegdotę. Przed rozpoczęciem rundy wiosennej ówczesny trener Bogusław Baniak założył się z wiceprezesem Lecha Radosławem Sołtysem. Szkoleniowiec był przekonany, że poznaniacy promocję uzyskają dopiero po spotkaniu ze Szczakowianką (35. kolejka). Jeden z szefów klubu uważał, że stanie się to wcześniej. I stało, dokładnie tydzień przed wyjazdem do Jaworzna. Stawka? Zgolenie przez Baniaka wąsów i obcięcie na jeżyka. Zaraz po końcowym gwizdku sędziego w szatni odbyły się zabiegi fryzjerskie.
Lech Poznań cztery razy wchodził do najwyższej klasy rozgrywkowej (1948, 1960, 1972 oraz 2002). Robił to i przy "zielonym stoliku", i przy 60 tysiącach kibiców, ale cechą wyróżniająca tego, co wydarzyło się na początku XXI wieku, była wręcz ogromna przewaga nad rywalami w ligowej tabeli. A nic tego nie zapowiadało, bo przecież kiedy dwa lata wcześniej po 28 sezonach spędzonych w ekstraklasie przyszła degradacja trzeba było zdecydować się na opcję zero. Czyli zrezygnować z wielu piłkarzy, postawić na młodzież i spróbować przetrwać trudne chwile. I niewiele brakowało, a skończyłoby się to spadkiem jeszcze niżej. Już po pierwszym spotkaniu ówczesny prezes Radosław Majchrzak chciał podawać się do dymisji. A kiedy przychodziły wyjazdowe porażki z zespołami z małych miejscowości, to szefowie tychże poklepywali po plecach i pocieszali: "Ale do trzeciej to nie spadniecie!". To musiało być bardzo upokarzające.
Ostatecznie udało się wykaraskać z dołka, a w kolejnych rozgrywkach lechici poszli jak po swoje. Wystarczy przedstawić ich bilans - z 38 meczów wygrali aż dwadzieścia sześć, dziesięć zremisowali i tylko dwukrotnie schodzili z boiska pokonani, w tym raz w ostatniej kolejce, kiedy rozgrywali już właściwie sparingi. A przecież w międzyczasie jeszcze świetnie zaprezentowali się w Pucharze Polski, w którym stoczyli pasjonujący bój z Pogonią Szczecin, którą pokonali po serii rzutów karnych. Potrzebnych było aż trzydzieści jedenastek, żeby wyłonić zwycięzcę. W końcu o awansie przesądził bramkarz Norbert Tyrajski, który wybronił strzał rywala, a potem sam zdobył bramkę!
Wróćmy jednak do starcia decydującego o awansie. O rywalizacji z Orlenem mówiło się i pisało od tygodnia. W piątek wieczorem sprzedanych było już 11 tysięcy biletów, a warto pamiętać, że wówczas kibice raczej nabywali wejściówki pod stadionem w dniu meczu. - O godz. 18 (godzinę przed meczem) trybuny były już niemal pełne. O 18.15 znalezienie sobie miejsca było bardzo trudne, o 18.30 - prawie niemożliwe, a o 18.45 - wykluczone. Na meczu zjawił się nadkomplet widzów, już na oko było widać, że jest ich znacznie więcej niż na jesiennym pojedynku Pucharu Polski z Pogonią Szczecin (wtedy było 20 tys.). Ale ile dokładnie? Oszacujmy - sprzedano 18 tys. biletów, do tego 2 tys. stałych wejściówek i 900 wejściówek darmowych. Już mamy 21 tys. Doliczmy ludzi, którzy weszli bez wejściówek. Wszystkie przejścia między sektorami i koroną stadionu były zastawione ludźmi, więc ich liczbę można szacować na 24 tys. Niespotykana w Polsce masa kibiców! Ostatni raz tak zapchany stadion, w który szpilki nie można wetknąć, widzieliśmy 10 lat temu, podczas meczu Pucharu Europy ze szwedzkim IFK Göteborg (ponad 25 tys. widzów) - pisała w relacji "Gazeta Wyborcza".
Wszyscy kibice dostali od klubu foliowe pelerynki - jeden sektor białe, drugi - niebieskie. Gdy je założyli, efekt był kapitalny. Stadion nabrał niezwykłego kolorytu. Po raz pierwszy zabrzmiała wtedy piosenka nagrana przez Waldemara Bylińskiego z zespołem Bear The Round. Melodia z tekstem "Nagłówków pełne strony; Lech niezwyciężony" wykorzystywana jest do dziś. A na boisku długo utrzymywał się bezbramkowy remis. Dopiero rzut karny odgwizdany w 69. minucie po faulu Bartosza Jurkowskiego na Piotrze Reissie przyniósł jedyną bramkę. - Karny był ewidentny. Obrońca został "wkręcony" w ziemię przez Piotra i stracił orientację. Mógł tylko faulować. Sędzia był blisko i słusznie podyktował "jedenastkę" - mówił później Remień, który przyglądał się całemu zdarzeniu. - Obrońca faulował niepotrzebnie, gdyż sytuacja była taka, że niewiele już mogłem zrobić - dodał Reiss. Krupski obronił czytelny strzał tego ostatniego, ale do dobitki wyskoczył były gracz Orlenu, bardzo źle wspominający ten klub Ryszard Remień. - To była intuicja, że pobiegłem w stronę bramki - powiedział.
- Można mieć pretensje, że przed przerwą nie objęliśmy prowadzenia, bo wówczas rywale musieliby się odkryć. A tak do końca było bardzo nerwowo - podsumował spotkanie trener Bogusław Baniak. - Ważne jednak, że jest wygrana. Jestem, chyba podobnie jak wszyscy poznaniacy, najszczęśliwszym człowiekiem na świecie - dodał.
Zapisz się do newslettera