Pierwszym zagranicznym trenerem w historii Lecha Poznań, który poprowadził Kolejorza do tytułu został w sobotę szkoleniowiec Niels Frederiksen. Duńczyk podsumował na naszych łamach mistrzowski sezon, ale i wybiegł myślą w przyszłość, kiedy to jego drużynie przyjdzie rywalizować również w Europie.
Po zwycięstwie z Piastem dającym mistrzostwo Polski mówił pan, że spodziewa się celebracji podobnej do tej po zdobyciu tytułu w swoim kraju. Da się jednak usłyszeć, że przeszła ona oczekiwania w znacznym stopniu.
- To był piękny i bardzo emocjonalny wieczór, zarówno w kontekście tego, co działo się na murawie po meczu, jak i jego dalszej części. Przejazd piętrowym autokarem na miejsce fety miał niepowtarzalny klimat, na ulice wyszło mnóstwo szczęśliwych kibiców. To dla mnie jedna z najważniejszych spraw, bo pokazuje, jak wielu ludziom zależy na Lechu. Wspierali nas przez cały sezon, teraz nie tylko my jako klub, ale i oni mieli swój wielki moment. Przyznam, że ogromna skala samego wydarzenia trochę mnie zaskoczyła, jednak bezsprzecznie okazało się ono kapitalnym doświadczeniem.
24 maja to dla trenera szczególna data, bo dokładnie cztery lata po wywalczeniu mistrzostwa w Danii teraz cieszył się z tego samego osiągnięcia już w Polsce…
- … tym bardziej szkoda, że przyszły sezon kończy się 23 maja (śmiech). Muszę się rozwijać, więc postaram się powtórzyć taki wyczyn już za rok ten jeden dzień wcześniej.
Wspomina pan o wielu emocjach towarzyszących wam w sobotę, a jak wyglądało zarządzanie nimi w tygodniu poprzedzającym ostatni mecz w sezonie? Jak mocno dało się odczuć w drużynie, że przed nią szczególny dzień?
- Nasz plan zakładał, że przygotowujemy się do tego spotkania jak do każdego innego. Sam proces planowania oraz realizacji mikrocyklu był więc w zupełności normalny. Nie ma co jednak ukrywać, czułem, że jest nieco inaczej, że przed nami niezwykle ważny mecz. Byliśmy trochę jak lwy w klatce, które pragną wyjść na wolność. To nie dlatego, że po prostu chcieliśmy już mieć to za sobą, bardziej nie mogliśmy się tego wszystkiego doczekać. Odliczaliśmy dni, zabijając czas w łagodny sposób.
Ciężar gatunkowy spotkania widać było także widać już w poczynaniach zespołu od pierwszego gwizdka. Miał trener wrażenie, że nerwy udało się uspokoić dopiero po pewnym czasie?
- Tak, ale to naturalne. Mecz się zaczyna, a ty musisz odsunąć wszystkie myśli i emocje na bok. Widać było w oczach piłkarzy i ich ruchach na boisku, że wiedzą, jakie znaczenie ma to spotkanie. Przed meczem na konferencji powiedziałem, że strzelimy gola przed przerwą, po niej zdobędziemy drugą bramkę i właściwie to właśnie się stało, ale trafienie Rasmusa zostało unieważnione przez VAR. Czuliśmy, że niezwykle mocno potrzebujemy podwyższenia wyniku, to by niesamowicie ułatwiło całą sprawę, a tak te ostatnie minuty były bardzo nerwowe. Z drugiej jednak strony ostatni gwizdek wywołał tym większą radość.
Po 26 kolejkach Lech tracił pięć punktów do Rakowa, do tego na samym finiszu sezonu zmagał się z wieloma problemami zdrowotnymi, był mocno przetrzebiony. Jak więc wytłumaczyć fakt, że właśnie w ostatnich ośmiu kolejkach potrafił punktować tak skutecznie i skorzystać z potknięć bezpośrednich rywali?
- Sprawy w kolejnych meczach układały się po naszej myśli, nie ma co do tego wątpliwości. Zawsze chcąc wygrać mistrzostwo będziesz potrzebował także nieco szczęścia w kluczowych momentach i my także je mieliśmy. Chcę jednak podkreślić, że zasłużyliśmy na każdy z tych dwudziestu punktów, które zdobyliśmy w ostatnich ośmiu kolejkach. To nie był przypadek, że potrafiliśmy odrabiać straty. W tygodniu po porażce ze Śląskiem odbyliśmy bardzo istotne z perspektywy czasu spotkanie z piłkarzami, podczas którego ustaliliśmy, że patrzymy tylko i wyłącznie na każdy następny mecz, a na tabelę zerkniemy po pewnym czasie. Mówiliśmy o odcinku czterech tygodni, po których zbliżyliśmy się do Rakowa na dwa punkty. Wiedzieliśmy przy tym, że przeciwnicy na finiszu sezonu będą się potykać, bo to zupełnie naturalna sprawa na tym etapie rozgrywek, kiedy presja jest większa, a większość drużyn w lidze walczy jak o życie.
Zostańmy na chwilę przy tym spotkaniu z drużyną z początku kwietnia. Kto stał za tym pomysłem małej modyfikacji co do podejścia do najbliższych tygodni? Jak zareagowali na takie nastawienie i sposób myślenia sami piłkarze?
- Szczerze mówiąc, to była moja inicjatywa, stosowałem podobne rozwiązanie wcześniej podczas pracy w roli trenera. W trakcie sezonu dzielę rozgrywki na swojego rodzaju bloki, podczas których zakładamy sobie zdobycie konkretnej liczby punktów. To takie narzędzie, którego używasz także w chwilach, gdy nie wszystko idzie jak należy, by nieco oderwać się od aktualnej sytuacji, w której się znalazłeś. Chodzi o to, by nie patrzeć w tabelę i pogłębiać dodatkowo nerwów, które ci towarzyszą. Wtedy dało się usłyszeć, że piłkarze dobrze to przyjęli i co najważniejsze ich koncentracja i myśli wędrowały tylko i wyłącznie do każdego kolejnego kroku. Oczywiście, to nie było tak, że zapomnieliśmy jak prezentuje się czołówka ligi, ale z całą pewnością nie stanowiło to tematu do analiz i rozmów.
Dyskutowaliśmy też wewnątrz sztabu, czy czasem nie potrzebujemy dokonać pewnych zmian w sposobie grania. Według mnie fundamentem było pozostanie wiernym temu, co wyznawaliśmy także wcześniej, to również stanowiło pewien sygnał wysłany w stronę zawodników. To trudna decyzja w chwilach, kiedy twoje starania nie przynoszą pożądanych rezultatów, oczywiście. Piłkarze jednak zareagowali świetnie, bo w ich codziennej pracy zachowywaliśmy tak kluczową intensywność, nie spuszczaliśmy z tonu. Co naturalne, duża wagę miało zwycięstwo z Koroną Kielce, które przyszło niedługo później.
Zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że jesienią podczas wielu meczów waszą grę można było określić mianem "pięknej", a już w drugiej części wiosny bardziej "pragmatycznej"?
- Tak, podczas rundy rewanżowej przyszedł taki moment, w którym trzeba było zwyczajnie pokazać, z jakiej gliny jesteś ulepiony. Wiosną długo doskwierało nam to, że nie byliśmy w stanie złapać odpowiedniego rytmu. Zaczęliśmy ją od bardzo dobrego meczu z Widzewem, ale później byliśmy zmuszeni dokonywać wielu zmian, także w kontekście personalnym. Nie mogliśmy wystawić tej samej jedenastki chociażby w dwóch spotkaniach z rzędu. Tymczasem tych kontuzji bynajmniej nie ubywało, co przekładało się na rotacje. Do gry wkroczyli piłkarze, którzy we wcześniejszych fazach sezonu grali nieco mniej i potrafili stanąć na wysokości zadania. Jak Filip Jagiełło, który wszedł w miejsce Radka Murawskiego, jak Dino Hotić, któremu z kolei przyszło grać w środku pola, jak Wojtek Mońka czy Kornel Lisman, którzy mimo młodego wieku też byli w stanie udźwignąć presję w trudnych momentach.
To też pokazuje, że wszyscy pana piłkarze pozostawali przygotowani na to, by w odpowiednim odegrać swoją rolę. To jeden z największych powodów do satysfakcji dla trenera?
- Moim zdaniem ta sytuacja pokazuje, że posiadając jasną strukturę tego, co robisz na boisku i jak pracujesz znacznie łatwiej ci zaadaptować się do nowych okoliczności. To sprawiało, że zawodnicy wcześniej wymienieni po złapaniu rytmu byli w stanie nam efektywnie pomagać. Biorąc pod uwagę, że funkcjonujemy w określonym modelu już od dłuższego czasu, to dla nas duża wartość w kontekście rywalizacji także w przyszłej kampanii. Na początku mojego pobytu w Lechu dokonaliśmy wielu zmian, przyszło do nas wielu wciąż młodych piłkarzy, inne ważne postacie odeszły z klub. Mimo to udało nam się osiągnąć cel już w moim pierwszym sezonie. Dlatego uważam, że mamy po swojej stronie mocne argumenty pozwalające nam myśleć, że w kolejnych miesiącach będziemy jeszcze silniejsi.
Istnieją także pewne pola, na których pana zespół posiada rezerwy, takich jak postawa na wyjazdach czy właśnie zmniejszenie liczby drobnych urazów, które go trapiły szczególnie wiosną. Znalezienie recepty na to będzie jednym z największych wyzwań?
- Tak, na pewno poddamy analizie to, dlaczego w niektórych obszarach wyglądało to tak, a nie inaczej. Pochylimy się nad każdym szczegółem, by ciągle się doskonalić, to jeden z naszych głównych celów już podczas przygotowań do nowego sezonu. Będziemy chcieli również wzmocnić naszą kadrę i podejrzewam, że mistrzostwo może nam tylko i wyłącznie w tym pomóc. Chcemy być konkurencyjni w Europie, w tym celu potrzebujemy posiadać różne opcje. Będą one brały się z dwóch źródeł: z wewnątrz, bo wrócą do nas zawodnicy kontuzjowani, ale i zewnątrz, bo celujemy w pozyskanie jakościowych piłkarzy. Potrzebujemy tego, to nasza ambicja.
Jaka będzie pierwsza rzecz, którą uczyni pan w wolnym czasie już po udaniu się do swojego kraju?
- Pojadę do Kopenhagi, żeby zobaczyć się z rodziną i przyjaciółmi. Niedługo później wybiorę się na ryby. Potrzebuję pobyć trochę sam na wodzie w ciszy i spokoju, nie myśleć o niczym i nie podejmować żadnych decyzji poza tą, w którą stronę zarzucić wędkę. Lewo czy prawo? To jedyne pytanie, na które sobie wtedy odpowiem.
Rozmawiał Adrian Gałuszka