Dokładnie siedemnaście lat temu piłkarze Lecha Poznań wywalczyli Puchar Polski po dramatycznych dwumeczu z Legią Warszawa. Przy Bułgarskiej wygrali 2:0 i pojechali bronić tej zaliczki w stolicy. Przegrali 0:1, ale wznieśli trofeum. - Krew, pot i łzy. Dosłownie - wspomina Zbigniew Zakrzewski, który już po kwadransie opuścił boisko z rozbitym łukiem brwiowym.
18 maja 2004 gospodarze triumfowali 2:0 po dwóch golach Piotra Reissa. Ten wynik potraktowano jako ogromną sensację. Dlaczego? Bo przecież dwa lata wcześniej lechici byli jeszcze w ówczesnej drugiej lidze. A tutaj byli już tylko o malutki krok od wywalczenia PP. - Wiedzieliśmy, że mamy fajny wynik, ale nikt nie zamierzał świętować z tego powodu. Był bowiem jeszcze rewanż, na który jechaliśmy mocno skoncentrowani. Docierały do nas sygnały o tym, że Legia zapowiada odrobienie strat, że zmiecie nas z boiska itp. Ale trener Czesław Michniewicz powtarzał nam, żebyśmy się odcięli od tego i skupili tylko na tym, co mamy do zrobienia na murawie. Zrobił fajną odprawę i naładowani, w słynnych już garniturach, ruszyliśmy na Łazienkowską - opowiada Zakrzewski. Dlaczego słynnych? Bo dzień po wygranej, kiedy świętowano na Starym Rynku, zostały rzucone do rozentuzjazmowanych fanów. A wraz z nimi także dokumenty, kluczyki od aut i telefony. - To było spontaniczne, ale wszystko się bardzo szybko na szczęście znalazło - dodaje napastnik.
Dla niego 1 czerwca, czyli dzień rewanżu, to wspomnienia zarówno bardzo radosne, jak i dramatyczne. Bo już po kwadransie został zmieniony przez Rafała Grzelaka. - Już na początku zderzyłem się w powietrzu z Dicksonem Choto. Miałem rozcięty łuk brwiowy, lekarz mi szył to przy linii bocznej. Teraz są metody, żeby to zrobić szybko, ale wtedy trzeba było działać klasycznie. Czyli wyjął najpierw taką długą zagiętą igłę, nici i do pracy. Opatrzył mnie, założył bandaż na głowę i byłem gotowy, żeby dalej walczyć. Wbiegłem na plac, wyskoczyłem do jednego z zagrań i wtedy poczułem na głowie łokieć Wojtka Szali. Teraz już takie zagrania są eliminowane, surowo karane przez sędziów, ale wtedy były inne czasy, a takie zagranie było firmowym Wojtka. Nie dość, że raz jeszcze rozbił mi ten łuk, to jeszcze właściwie "wyłączył światło" - wspomina 40-latek, który do przerwy nawet nie został na ławce, tylko zszedł do szatni. Zaopiekował się nim tam fizjoterapeuta Marcin Lis. - Miałem lekkie wstrząśnienie mózgu, czułem się bardzo źle. Pierwszą połowę właściwie przeleżałem na leżance i jeśli coś z niej pamiętam, to tylko z tego, co później zobaczyłem na wideo - uśmiecha się.
Po zmianie stron emocjonował się już wydarzeniami z ławki rezerwowych. Legia prowadziła 1:0 po bramce Piotra Włodarczyka, ale strat nie zdołała obronić. - To były naprawdę wyjątkowe chwile, bo przecież to było pierwsze trofeum wywalczone dla klubu po dłuższym czasie, na dodatek w sytuacji, w której nikt się tego nie spodziewał. Nic dziwnego, że świętowanie trwało, i trwało, i trwało. Do Poznania wracaliśmy kilka godzin, zatrzymywaliśmy się właściwie na każdej stacji i ci, co jechali za nami, zgłaszali nam potem, że wszystko wykupiliśmy. Potem była feta na Starym Rynku, która przeciągnęło się do wczesnych godzin porannych, ale właściwie to w sumie zakręciliśmy się w okolicach siedmiu dni, bo co chwilę przychodziło jakieś zaproszenie. Poznań żył tym wydarzeniem - podsumowuje Zakrzewski.
Next matches
Sunday
27.04 godz.17:30Recommended
Subscribe