Lech Poznań rozegra we wtorek pierwszą odsłonę dwumeczu w drugiej rundzie kwalifikacji Ligi Mistrzów. O godzinie 20.30 na Enea Stadionie przy Bułgarskiej podejmuje Breiðablik. To będzie czwarta w historii konfrontacja z klubem islandzkim. We wcześniejszych trzech mieliśmy pierwsze pucharowe zwycięstwo i premierowy awans, ale też kompromitującą wpadkę, a także emocjonującą dogrywkę. A zatem - powspominajmy.
W 1982 roku Lech wywalczył Puchar Polski i w Pucharze Zdobywców Pucharów los przydzielił klub, przy którego czytaniu nazwy polscy kibice bez wątpienia mogliby sobie połamać język. Bo to Íþróttabandalag Vestmannaeyja, czyli w skrócie IBV. Islandczycy podejmowali Polaków w miejscowości Kopavogur - tam gdzie teraz zagramy z Breiðablik. Kiedy lechici wrócili, to dzielili się wrażeniami, że jeszcze w przeddzień rywalizacji po murawie chodziły owce i wyżerały trawę. A sam obiekt został porównany do polskich trzecioligowych. To tam jednak został wywalczony pierwszy pucharowy triumf. Było 1:0 po golu obrońcy Leszka Partyńskiego. Niemal przez całe spotkanie padał deszcz, a temperatura była w okolicach 0 stopni Celsjusza.
Najciekawsze jednak jest to, że kibice w kraju długo musieli czekać na wynik konfrontacji toczonej 14 września 1982 roku. Wówczas w Polsce był stan wojenny, nie poleciał na Islandię żaden dziennikarz, nie było też transmisji telewizyjnej. - Przez cały wieczór i od wczesnych godzin rannych zablokowane były nasze telefony. Sympatycy futbolu dzwonili nawet do drukarni i wszyscy z jednym pytaniem - jaki jest rezultat meczu ze zdobywcą Pucharu Islandii. Coś niesamowitego! Wciąż słyszy się, że naród zgnuśniał, mało czym się interesuje, a tu raptem mamy do czynienia z ekspansją prawdziwych namiętności - pisała Gazeta Poznańska.
Emerytowany poznański dziennikarz Andrzej Kuczyński wspomina, że dopiero w środku nocy rezultat pojawił się w informacjach agencyjnych. Dzienniki, które wychodziły rano, nie miały jednak szans go przekazać. Stąd relacja była z jednodniowym opóźnieniem. W dobrej sytuacji był tylko Express Poznański, który był popołudniówką i 15 września podał wynik. Awans Lecha został przypieczętowany przy Bułgarskiej efektownym triumfem 3:0 po dwóch trafieniach Mirosława Okońskiego oraz jednym Mariusza Niewiadomskiego. To był zatem nie tylko pierwszy triumf, ale również pierwsza promocja do kolejnej rundy.
Tym razem trzecia runda kwalifikacji Ligi Europy. Islandczycy znani byli z niezwykłych cieszynek, które niegdyś stosowali po golach, ale w niższych ligach. Udawali wtedy wiosłowanie, łowienie ryb, jazdę na rowerze, nawet poród i siedzenie na sedesie. Gdy zaczęli grać w najwyższej lidze i awansowali do europejskich pucharów, przestali już w taki sposób celebrować.
I tak jednak w miejscowości Garðabær, gdzie grał zespół Stjarnan, można było odnieść wrażenie, że nie jest tu zbyt poważnie. Stadionik był malutki, a aby do niego dojechać z Reykjaviku, gdzie Lech się zatrzymał, czy z Keflaviku, gdzie znajdowało się lotnisko, trzeba było wsiąść do autobusu, którego kierowca zatrzymywał się w środku lawowego pola i wpuszczał do środka… trolle. Niewidoczne dla nikogo, ale Islandczycy wierzyli, że wsiadają. Ze sportowego punktu widzenia Stjarnan był jeszcze słabszy niż Żalgiris Wilno, a zatem odpadnięcie z tym zespołem bez strzelenia mu gola po roku zdegradowało walkę z Litwinami z pozycji numer jeden największych kompromitacji pucharowych Kolejorza. Przebiło coś, co wydawało się nie do przebicia.
Duński napastnik Rolf Toft strzelił gola na początku drugiej połowy meczu na Islandii po fatalnym błędzie poznańskiej defensywny i nieporozumieniu między bramkarzem Jasminem Buriciem oraz obrońcą Marcinem Kamińskim. Lech miał dość czasu, by straty odrobić, a tego nie uczynił. Po tym kuriozalnym meczu na stadionie ustawionym w szczerym polu trener Mariusz Rumak wyszedł wściekły do dziennikarzy i zapowiedział, że w Poznaniu jego drużyna strzeli odpowiednio dużo bramek, gdyż już na Islandii miała dość dobrych okazji, z trafieniem w słupek i wybiciem piłki z linii bramkowej włącznie.
Niestety, historia ze starcia z Żalgirisem powtórzyła się. Rzadko można zobaczyć jak widownia przy Bułgarskiej oklaskuje rywali, a tak było po bezbramkowym remisie w rewanżu.
W 2014 roku Lech przegrał na Islandii 0:1 ze Stjarnan FC i taki sam niezbyt satysfakcjonujący wynik padł również osiem lat później na boisku Vikingura Reykjavik. Dodajmy, że na sztucznym boisku, które bez wątpienia sprzyjało gospodarzom, którzy są przyzwyczajeni do grania w takich warunkach.
- To niepotrzebna porażka. Teraz zaczniecie do nas strzelać, ale jedyne co możemy zrobić, to poprawić grę, przebyć drogę od zera do bohatera. Jesteśmy mistrzem, a przegraliśmy mecz. Wiemy o tym. Myślisz, że przejdziemy do następnej rundy po tym, co dzisiaj zobaczyłeś? - trener John van den Brom po końcowym gwizdku sędziego zapytał o to jednego z dziennikarzy. Ten odpowiedział, że nie wie, co szkoleniowiec skwitował śmiechem. Był pewny, że w rewanżu będzie lepiej.
Lech przy Bułgarskiej prowadził 2:0, miał mnóstwo okazji do podwyższenia wyniku. A kiedy sędzia szykował się do odgwizdania końca, Islandczycy niespodziewanie trafili na 1:2 i trzeba było grać dogrywkę. W niej już jednak poznaniacy nie pozostawili wątpliwości, kto był lepszy, wygrali 4:1 i mieli w kieszeni promocję do decydującej rundy, a później zakończyli udział w Lidze Konferencji Europy dopiero na ćwierćfinale.
Zapisz się do newslettera