Jeden z najbardziej doświadczonych poznańskich przedstawicieli fachu dziennikarstwa sportowego. Zadeklarowany kibic, który chyba nigdy nie odmówi sobie odwiedzin na Bułgarskiej. Józef Djaczenko to również autor wielu książek o tematyce historycznej o Kolejorzu i „ranny ptaszek”. Skoro świt można spotkać go biegającego po Cytadeli.
Spośród wszystkich finałów Pucharu Polski, jakie Lech ma za sobą, na szczególną uwagę zasługuje ten z 2004 roku. Było to wydarzenie niezwykłe i wielowątkowe, właściwie każdy towarzyszący piłkarskiemu wydarzeniu epizod może być podstawą filmowego scenariusza. Jako świadek tych wydarzeń mogę o sobie powiedzieć, że żyłem w ciekawych czasach.
Lech był wówczas kolosem, ale - niestety - na glinianych nogach. Cieszył się olbrzymią popularnością, na domowych meczach wspierały go tłumy, na wyjazdach też mógł liczyć na wsparcie dużej grupy kibiców. Cieszył się też wsparciem władz Poznania, które w Kolejorzu dostrzegły duży potencjał promocyjny, a nawet polityczny. Zdecydowały się na rozbudowę stadionu o czwartą trybunę, a początkowo jedynym tego motywem było zwiększenie dochodów klubu ze sprzedaży biletów. Potem dopiero ta inwestycja stała się poważnym atutem w staraniach o organizację meczów Euro 2012.
Popularny, wręcz wielbiony klub klepał biedę. Prezydent Poznania i jego zastępcy ze świętej pamięci Maciejem Frankiewiczem na czele nie rezygnowali z żadnej okazji, by pozyskać sponsora, a liczyła się choćby jednorazowa pomoc od sieci handlowej czy innego inwestora. Gdyby nie niespotykana determinacja, wręcz desperacja ówczesnych władz klubu, Lech by nie przetrwał. Każdy dzień był walką o przetrwanie.
Oglądając ligowe tabele z tamtych lat nie chce się wierzyć, że Lecha stać było na tak dobre wyniki. W drużynie nie brakowało klasowych piłkarzy. Wiedzieli, że nigdzie się równie dobrze nie wypromują, czuli poparcie całego miasta. Trafił się też trener, który był Lechowi pisany. Czesław Michniewicz idealnie wpisał się w poznańskie środowisko. Kibice uwielbiali go. Znali położenie klubu, więc byli gotowi wybaczyć mu każdą porażkę, a za zwycięstwa nosić go na rękach.
Taki właśnie Lech dotarł do finału Pucharu Polski, gdzie faworytem nie był, bo miał zmierzyć się z Legią, organizacyjnie i finansowo ustępującą tylko Wiśle Bogusława Cupiała. Ponieważ nikt w Polsce nie chciał podjąć się organizacji finału, PZPN zarządził rozegranie dwumeczu. Wymagało to losowania gospodarzy. W normalnej sytuacji każdemu zależałoby na rozegraniu u siebie rewanżu. Prezesi Lecha wiedzieli jednak, że pozornie szczęśliwy los może okazać się okrutny. Gdyby pierwszy, warszawski mecz źle się skończył, z czym należało się liczyć, na rewanż kibice Lecha by nie przyszli, bo widok dekorowanej Legii jakoś nikogo w Poznaniu nie nęci. Zapełnienie stadionu było wartością samą w sobie, więc finał zaczął się przy Bułgarskiej.
Czwarta trybuna stała już i czekała na dach. Nie wszyscy pamiętają, że przemiana polskich stadionów zaczęła się w Poznaniu. Jedna nowoczesna trybuna i wizja kontynuacji inwestycji rozsławiały miasto starające się o organizację uniwersjady i innych imprez. Obowiązywało hasło „Poznań stawia na sport”. Maciej Frankiewicz orzekł, że jeżeli na budowanym stadionie dojdzie do kibicowskich zamieszek, strategia ta weźmie w łeb. Fani z Warszawy otrzymali zakaz przyjazdu na finał, co rozgniewało kibiców Lecha, manifestujących przed magistratem i w innych miejscach pod hasłem „Chcemy Legii”. Decyzji to nie zmieniło, ale wtedy okazało się, że odwieczni wrogowie potrafią się porozumieć w imię wyższych celów. Na mecz przyjechała kilkusetosobowa delegacja z Warszawy. Miejscowi kibice pilnowali ich aut i zadbali, by podczas meczu nikt pod adresem zasiadającej w rogu nowej trybuny grupy nie wznosił tradycyjnych haseł, nie intonował powszechnie znanych przyśpiewek.
To była sensacja. Pierwszy (i chyba ostatni) raz w historii kibice z Warszawy na swoich internetowych forach wychwalali wrogów z Poznania. „Szacunek dla Lecha” - powtarzało się w wielu postach. Częściej pisali o tym, niż o samym meczu, który Kolejorz wygrał 2:0 po golach Piotra Reissa jeszcze w pierwszej połowie. Po przerwie Michał Goliński nie wykorzystał fantastycznej okazji bramkowej, ale i tak można było jechać na rewanż z nadziejami. Na Łazienkowskiej Legia atakowała, Lech tracił kontuzjowanych zawodników, ale na koniec świętował.
A kibice? Początkowo obie strony zachowywały się tak, jak w Poznaniu, ale jeszcze przed przerwą sytuacja wróciła do normy. Po obu stronach nie brakowało osób, które obowiązujące porozumienie traktowały jako stan nienaturalny.
Najciekawsze wydarzyło się podczas dekoracji zwycięzców. Miejscowi poczęstowali piłkarzy Lecha, przedstawicieli prezydenta RP, władze obu klubów i innych VIP-ów kamieniami, potem przedarli się przez wątłą ochronę i z pięściami rzucili się na Lechitów, zrywali im dopiero co zawieszone medale. Poznaniacy ratowali się ucieczką z trybuny VIP na boisko, a potem do szatni, tocząc po drodze boje z tubylcami. Na zawsze zapamiętam smutną twarz Mariusza Waltera, który próbował przepraszać, ale nie mógł ukryć obaw o przyszłość klubu, którego jest właścicielem, o stadion, który w każdym cywilizowanym kraju, po czymś takim, zamknięty by został na długo. Jak się okazało - mógł spać spokojnie. Uwaga opinii publicznej zwrócona została w innym kierunku.
Gdy stadion opustoszał, piłkarze Lecha wyszli na boisko, by cieszyć się wspólnie z kibicami z sektora gości. Nie zabrakło wspólnych śpiewów, a wśród wykonywanych utworów znajdowały się i te o Legii. W warszawskich gazetach więcej można było potem przeczytać o wokalnym chamstwie poznaniaków niż o bandyckiej napaści na piłkarzy odbierających trofeum. Poznańscy czytelnicy „Gazety Wyborczej” mieli rozdwojenie jaźni. Artykuły zamieszczone na stronach lokalnych i w wydaniu głównym skupiały się na różnych aspektach tego samego wydarzenia. Warto zauważyć niezwykłą intuicję obecnego na meczu Jana Kulczyka. Opuścił trybunę VIP zanim zaatakowali „kibice” Legii, przez co pozbawił swych ochroniarzy możliwości wykazania się.
Zwycięski finał miał ciąg dalszy. Pięknym przeżyciem był triumfalny powrót do Poznania z licznymi przystankami, z powitaniem zwycięzców w Koninie, czyli już na Ziemi Wielkopolskiej. Niespodziewany sukces był okazją do organizacji niezapomnianej fety, do uczestniczenia w ligowym meczu o… Superpuchar Polski, do wyjazdu do Moskwy na mecz pucharowy z Terekiem Grozny, a potem do postawienia służb na nogi, gdy na rewanż miał przyjechać prezes Tereka, osławiony Ramzan Kadyrow.
Józef Djaczenko
Next matches
Friday
06.12 godz.20:30Saturday
01.02 godz.00:00Recommended
Subscribe