- Nie potrzebuję opaski na ramieniu, żeby być jednym z kapitanów drużyny. Nie chciałbym jej nawet na razie brać, bo mamy graczy, którzy funkcjonują w klubie od dawna i wiele dla niego zrobili – mówi w rozmowie podsumowującej swoje pierwsze miesiące w nowym klubie, Emir Dilaver.
Eliminacje Ligi Europy, dużo zmian w drużynie, bardzo emocjonujący dwumecz z Utrechtem - sporo działo się w pierwszych tygodniach po transferze.
- Właśnie między innymi z tych powodów tu trafiłem. Miałem inne oferty, ale moim życzeniem był transfer do Poznania. Moim celem byłą gra na najwyższym poziomie, chciałem występować w międzynarodowych rozgrywkach. Początki nigdy nie są łatwe, wszystko jest nowe, ale piłka nożna na całym świecie wygląda tak samo. Wiedziałem, że to będzie świetne doświadczenie dla mnie, podczas którego się wiele nauczę.
Mecze, co trzy dni nie ułatwiały aklimatyzacji.
- Ten czas był dla nas intensywny, było w drużynie kilka kontuzji, ale miałem bardzo pozytywne odczucia. Wciąż jestem pod dużym wrażeniem atmosfery w zespole i dookoła niego. Jeszcze przed przyjściem doskonale wiedziałem, że Lech to wielki klub ze świetnymi kibicami. To tworzy z jednej strony ogromnego ducha wokół niego, z drugiej sporą presję. Po to się tu pojawiłem, emocje, które towarzyszą nam co tydzień, są dla mnie najważniejszym czynnikiem w futbolu. Jeśli grasz o nic, bez większych ambicji, to nie czujesz tego podniecenia w żołądku przez każdym starciem. To jest ogień, który mnie naprawdę nakręca.
Czy ten początek był także najtrudniejszym czasem w pana półrocznym pobycie w Poznaniu? Lech odpadł z kwalifikacji Ligi Europy, a oprócz tego pożegnał się na wczesnym etapie z rozgrywkami Pucharu Polski.
- To były szalone mecze, weźmy na przykład ten rewanż z FC Utrechtem. Nie możesz się gniewać, kiedy jesteś na murawie i widzisz kolegów, jak w taki sposób dają z siebie wszystko. Inne spotkanie, z Pogonią w Szczecinie – byłem zszokowany. Oni grali jak FC Barcelona, nigdy nie widziałem, żeby tak później się zaprezentowali. Oczywiście, występowaliśmy wtedy co trzy dni, w dwa miesiące uzbierało się dziesięć czy jedenaście gier. Musiałeś jednak stawić temu czoła i każdy odpowiedział sobie na pytanie, dokąd chce zmierzać i czego oczekuje samego siebie. Trudna sytuacja, ale i takie w futbolu muszą się zdarzać. Kiedy potrafisz zmierzyć się z przeciwnościami losu i dać radę je przezwyciężyć - to jest chyba w piłce najlepsze.
Po tym pucharowym starciu zaczęliście się piąć systematycznie do góry, szczyt osiągając przy Bułgarskiej z Legią.
- To są właśnie specjalne mecze ze specjalną atmosferą. Pamiętam, jak koledzy z drużyny zachowywali się przed meczem w szatni, to był ogień. Przed tym spotkaniem obejrzałem trzy poprzednie starcia z Legią. Złościłem się na sposób, w jaki przebiegały te mecze, także na przeciwników i ich niektóre zachowania. Dlatego nie dziwiło mnie to, że wszystkim tak zależało, żeby ich ograć. W tym pojedynku zagrałem na lewej obronie i nie było z tym żadnego problemu. Jeśli jesteś dość agresywny i zmotywowany, nie stanowi to przeszkody. My aż kipieliśmy przed i w trakcie tego spotkania, to dlatego ich zniszczyliśmy.
Później graliśmy mecze, w których prowadziliście, ale nie potrafiliście ostatecznie wygrać. Najdziwniejszym musiało być dla pana to w Gdańsku, w którym wszedł z ławki i zdobył bramkę samobójczą.
- Takie mecze jak w Białymstoku czy Gdańsku pokazują, że trzeba być skoncentrowanym do końcowego gwizdka. Jeśli prowadzisz 1:0, nie możesz pozwolić sobie na stratę gola w ostatnich minutach. Pokazujesz hart ducha, mówisz sobie: zginę, ale dowieziemy to prowadzenie i zabierzemy ze sobą trzy punkty do domu. Z Lechią pokazaliśmy charakter, dwa razy przegrywaliśmy, ale się podnieśliśmy. To jest ten czynnik: otwarcie wyniku przez nas. W każdym meczu brakuje nam jakichś trzech procent do tego, jesteśmy zawsze blisko. Tak było w Gliwicach, tak było w Lubinie w ostatniej akcji meczu. Strzelasz, jedziesz do domu i „dziękuję”.
Po meczu z Legią czekaliście na zwycięstwo aż prawie dwa miesiące. Czym było to spowodowane?
- Czasem piłka nożna nie przynosi logicznych odpowiedzi. Myślę o tym każdego dnia, myślałem także wtedy. Nie możesz wytłumaczyć tego w żaden sposób, jeśli jesteś wewnątrz i widzisz codzienną pracę. Dobrze trenujemy, każdy chce coś od siebie dać. Dlatego jestem wściekły. Nie na kolegów z drużyny, nie na nasz zespół. Uważam, że nie otrzymujemy należytej nagrody za trud, który wkładamy każdego dnia. Inwestujemy wiele, nie otrzymując żadnej zapłaty. Pamiętam, jak zły byłem w przerwie meczu w Lubinie, myślałem, że rozniosę szatnię. Każdy z nas to czuł, że grasz dobrze, masz okazje, piłkarsko jesteś lepszy, ale za nic nie możesz trafić w tę cholerną bramkę. To jest ten moment, w którym stawiasz krok do przodu, te brakujące kilka procent. Sytuacja w tabeli nie należy do łatwych, ale naprawdę jestem optymistą. Dlatego, że jestem wewnątrz i widzę ogromny potencjał. To nie tak, że nie mamy umiejętności czy jakości. To sprawia, że mam dodatkową siłę.
Czujecie frustrację z powodu serii bez zwycięstwa na obcych boiskach?
- Jasne, tę złość się czuje, w trakcie meczu i przed nim. Kiedy widzisz, jak jedna, druga, trzecia sytuacja nie kończy się golem, denerwujesz się. Z drugiej strony cała drużyna gra agresywnie, cały czas na najwyższych obrotach, podchodzi do rywala. Nie złościsz się na zespół, bo widzisz, że brakuje także szczęścia. Jakiekolwiek trafienie, stopą, głową, kolanem, udem, byle objąć prowadzenie – tego nam potrzeba.
Ostatnie tygodnie to już świetne występy, pięciokrotna nominacja do jedenastki kolejki, bramka z Cracovią. To najlepszy pana okres w Lechu?
- Jeśli chodzi o Poznań, to prawdopodobnie tak. Nie można tego rozpatrywać w kontekście jedynie mojej osoby. Robota, którą wykonują gracze przede mną, jest niesamowita. Bez nich i tych obok mnie nigdy nie grałbym na przyzwoitym poziomie. Nie zagrasz na zero z tyłu, jeśli partnerzy nie zrobią tego, co do nich należy. Na boisku najbliżej gram Rafała Janickiego i „Trały”. Doskonale widzę, jak zabezpieczają środek. Mimo to nie wszystko od nas zależy, nie tylko nasza w tym zasługa. Dlatego szanuję dokonania kolegów z ofensywy, także w kontekście gdy obronnej.
Już po pół roku można stwierdzić, że jest pan jednym z liderów na boisku. Czy w szatni sytuacja wygląda podobnie?
- Każdy musi chcieć być takim liderem. W piłce nożnej ważna jest komunikacja, na murawie, ale i po meczu. Co było zrobione dobrze, co gorzej, na co uważać, jaka jest jakość przeciwników, jak najlepiej podejść do spotkania - o tym wszystkim rozmawiamy i analizujemy. Jako zawodnik grający z tyłu boiska mam ogląd na całe ustawienie naszej drużyny, ale także rywali. Oglądamy wideo z meczami, szukamy słabości u innych drużyn, dzielimy się swoimi obserwacjami.
We wcześniejszych klubach wyglądało to podobnie w pana przypadku?
- Teraz gram w środku obrony i mam wrażenie, że z tej perspektywy widzę więcej. Mogę zdecydować, po której stronie boiska mamy więcej zawodników, gdzie rywal ma słabsze punkty i starać się poprowadzić akcję właśnie nią. Na tej pozycji masz tyle kontaktów z piłką, ale i tyle czasu i miejsca, żeby zapoznać się z sytuacją na boisku, że musisz cały czas analizować. Taki jest mój charakter i to się nie zmienia. Futbol nie jest dla grzecznych chłopców, trzeba czasem ostrzej pokrzyczeć i się nie obrażać, gdy partner z drużyny zrobi to samo.
Czy widzi pan siebie w roli kapitana Lecha Poznań?
- Nie potrzebuję opaski na ramieniu, żeby być jednym z kapitanów drużyny. Nie chciałbym jej nawet na razie brać, bo mamy graczy, którzy funkcjonują w klubie od dawna i wiele dla niego zrobili. Cieszę się, że mamy takich zawodników jak Aziz czy „Trała”. To są liderzy, którzy dają coś ekstra i brak opaski u nich nie zabierze im tej cechy. Jeśli pokażesz maksymalne zaangażowanie, twój kolega z zespołu to podchwyci, za nim następny i tak cała drużyna. Dlatego myślę, że potrzebujemy jedenastu takich kapitanów.
Czy Twoim zdaniem w zespole są zawodnicy z mentalnością zwycięzcy?
- Jestem pewien, że tak. Brakuje tych pięciu procent, żeby sprawa na boisku była klarowna. Kiedy grałem w Ferencvarosie, miałem w drużynie kolegę, z którym dużo rozmawialiśmy o piłce. Zawsze szczerze i dokładnie analizowaliśmy swoje występy. Kiedyś powiedział mi: Emir, sporządź sobie listę rzeczy, które wykonujesz w trakcie meczu. Dobre „crossy”, pewne odbiory, wygrane pojedynki w powietrzu - spisz sobie te wszystkie cele, które chcesz zrealizować w meczu. Po spotkaniu patrzysz na taką listę i widzisz, czy faktycznie w nim grałeś, czy byłeś w pełni na boisku. To jest coś, o czym cały czas myślę. Biorę to zestawienie i patrzę, czy liczba podań i ich celność się zgadza, czy odbiory były udane, czy z walk o pozycję wychodziłem zwycięsko. W wielu meczach w Lechu ta lista wyglądała odpowiednio, było w niej sporo odhaczonych elementów piłkarskich. Stąd bierze się jakaś nasza frustracja, bo wielu z nas też by wypadało dobrze w tym kontekście. A goli brakuje, a co za tym idzie także zwycięstw.
Bardzo charakterną osobą jest trener Nenad Bjelica. Kto poza nim wyróżnia się w szatni?
- Znałem trenera Bjelicę wcześniej, więc jego osoba i ta siła mentalna nie była dla mnie zaskoczeniem. Z nowo poznanych chłopaków podkreśliłbym „Trałę”, o którym wcześniej już kilkakrotnie wspominałem. Dużo rozmawiamy i sporo mi pomaga. Dyskutuję także z Rafałem Janickim, szczególnie w kontekście analizy środka obrony. Wiemy, co do nas należy, jak mieć pod kontrolą napastników rywali. Ważna jest chemia między stoperami, a defensywnym pomocnikiem. A ona jest w naszym przypadku jest ona bardzo silna.
Załóżmy taką sytuację: podtrzymuje pan świetną dyspozycję na wiosnę i w maju zdobywa z Lechem mistrzostwo Polski. W czerwcu do klubu przychodzą do pana powołania z reprezentacji Bośni i Austrii. Którą z nich pan wybiera?
- To jest trudna kwestia dla mnie. Osobiście chciałbym bardzo wystąpić w którejś drużynie narodowej. Byłem bardzo rozczarowany, kiedy nie otrzymałem powołania w momencie, kiedy grałem w Lidze Mistrzów i prezentowałem się w niej nieźle. Sama kwestia jest skomplikowana. Na pewno chciałbym kiedyś powiedzieć dzieciom, że reprezentowałem kraj. Urodziłem się w Bośni, wychowałem w Austrii, a moja cała rodzina jest z tego pierwszego kraju. Oba są dla mnie ważne i zajmują specjalne miejsce w moim sercu.
Kilkakrotnie odnosił się pan do okresu, w którym grał w Budapeszcie. Jak może pan porównać pobyt w Poznaniu do mieszkania w dużych stolicach europejskich, takich jak wspomniane miasto czy Wiedeń?
- Nie jestem typem człowieka, który lubi mieć dużo szumu wokół siebie. Założyłem rodzinę, lubię być z dziećmi i moją żoną. Cenię to bardziej, niż wychodzenie na zewnątrz i szukanie rozrywek na mieście. Nie ma to dla mnie znaczenia, że Poznań jest nieco mniejszy niż te dwa miasta. Bardziej liczyło się dla mnie to, że przyjeżdżając tu pierwszy raz pomyślałem: kurczę, ładnie tu.
Można odnieść wrażenie, że w sporcie kieruje się pan określonymi zasadami, których ściśle przestrzega. Jak to wygląda w pana życiu poza futbolem, którym wartościom nadaje pan priorytet?
- Futbol jest dla mnie nie tylko zawodem. Jeśli po meczu jestem zły jeszcze na boisku, to nie dam rady pozbyć się tego uczucia przed przyjściem do domu. To nie jest łatwe dla mojej żony, żeby widzieć mnie czasem tak wkurzonego (śmiech). Wsparcie dają mi dzieci, czasem przychodzą na moje mecze, wołają „papa, papa!”, partnerka to nagrywa, cieszy się ich radością. To jest dla mnie najważniejsze, ale obok tego idzie też dobra atmosfera wewnątrz drużyny. Nie chciałbym grać w zespole, w której każdemu wszystko jedno. Machną ręką i rozjadą się do domów. Nie, ja pragnę występować w drużynie, w której jest złość a nawet na treningu nie brakuje agresji. Te emocje i napięcie, jakaś iskra to coś niezbędnego, nie mogę bez nich funkcjonować w klubie. To jest rzecz, której mi absolutnie w Lechu nie brakuje. To tylko mnie nakręca, żeby dawać z siebie chłopakom jeszcze więcej.
rozmawiali Adrian Gałuszka i Mateusz Szymandera
Next matches
Saturday
02.11 godz.20:15Recommended
Subscribe